English translation - below.
Ale z nas czuby – stwierdził
Felek, kiedy szliśmy przez wąską, niekończącą się uliczkę, ciasno utkaną z
barwnych, lepionych domków.
W ostatni weekend każde z nas
zredukowało swój dobytek do dwóch podróżnych toreb – większej i podręcznej,
plus transporter dla kota, by za kilka godzin znaleźć się w Algeciras, na
jednym z barwnych osiedli – w krainie, w której czas jakby zatrzymał się w
poprzednim ćwierćwieczu. Druciane sklepowe koszyki w miejscowym sklepiku
pamiętają jeszcze czasy mojego wczesnego dzieciństwa. Za kasą – chiński
sprzedawca bezwstydnie kopci papierosa. Osiedle gęste od domów, podwórka gęste
od rozmów – głośnych, intensywnych, wysiadujących przed drzwiami w szlafrokach
frotte. Od spojrzeń, reprezentujących lokalny „patrzaizm” w wydaniu, którego
nie powstydziłby się najbardziej ciekawski kocur. Ludzie trzymają się tu mocno
razem i równie mocno badają wszystko, co nowe. Nie do ogarnięcia jeszcze dla
nas, wywodzących się z kraju, w którym ludzie w windzie przyklejają się do
ścian (byle jak najdalej od siebie), a na ulicy
nierzadko chętniej poznają każdą ryskę na swoich butach niż spojrzą
drugiemu człowiekowi w oczy. Inna sprawa, że staliśmy się tu taką lokalną
„atrakcją”, egzotyką w kraju, który dla nas był (i wciąż przecież jest)
poniekąd egzotyczny. Zawsze gdy się gdzieś przybywa po raz pierwszy wychodzi na
jaw, jak mało wiemy (albo jak dużo jeszcze nie wiemy) o danym
miejscu/człowieku/smaku/czymkolwiek, dopóki nie staniemy z nim oko w oko,
twarzą w twarz. Nawet jeśli część doświadczeń pokrywa się z tym, czego udało
się dowiedzieć wcześniej, z okruszków codzienności wciąż przesiewa się mnóstwo
nowego. Cóż, książki kształcą, podróże – jeszcze bardziej.
Językowe niedostatki nie
pozwalają nam jeszcze lepiej poznać tubylców, mali sąsiedzi są
jednak nieustraszeni. Pukanie w okienną szybkę - i proszę, jakieś siedem czy
osiem małych, ciekawskich buziek wita nas mieszanką hiszpańskiego i podstaw
angielskiego: Która godzina? Skąd
jesteście? Jaki jest Wasz ulubiony zwierzak? :D
W pierwszej kolejności
zapoznajemy się również ze smakami – w końcu tu języka znać nie trzeba,
wystarczy język mieć. J Na sklepowych półkach nie brak tych ulubionych od
dawna – khaki, awokado, bataty – oczywiście, w bardziej dorodnej wersji. Te
ostatnie – niewiele droższe niż polskie jabłka. Wszędzie ciecierzyca w słoikach
i karczochy w puszce (doprawdy, aż łezka się w oku kręci na myśl o: „Soję jesz,
kotlety sojowe pewnie, tak?... Cieciorka? Matko, a co to takiego?” ;>). Choć
drzewa na ulicach uginają się od mandarynek, po te słodkie, „bezołowiowe”
wędruje się raczej do sklepu.
Tabliczki z nazwami ulic zdarzają
się tu rzadko więc drogę powrotną zapamiętujemy dzięki napisom na domkach i na
podstawie pstrokacizny mijanych skwerków i murków. Jakiś czas przed wyjazdem
przyśniła mi się taka właśnie miejscowość (sen, który zaskakuje gdy pozwala
odkryć się na jawie) – z całym tym klimatem ręcznie zdobionych fasad i
mnogością kolorów. Tu – rzeczywiście, zawód ręcznego malarza reklam i szyldów
nie został wrzucony między bajki o dinozaurach. Dzięki temu inspiracji „wzorowych”
i literniczego handmade’u nie brakuje. O, na przykład:
Rysiek na początku wystraszył się
lokalnego gwaru, ale już parę godzin później zwiedzał kąty bez obaw, polski kocurek
na obczyźnie. Gwar lekko spłoszył nie
tylko jego – nawet ja poczułam się tu małomówna, powściągliwa i cichutka
(Szanowna Rodzino, Przyjaciele i Znajomi – proszę nie parskać na klawiaturę). Chyba
niewiele kotów ma okazję doświadczać takich teleportacji i przyznać trzeba, że pewnie też niewiele zniosłoby je tak dzielnie. Stwierdzam,
że mój drogi asystent w trakcie ekspedycji sprawdza się doskonale.
I tak oto, cała trójka wylądowała
w kubiku z kominkiem, tarasem frontowym, i drugim, ukrytym między murami domu -
z widokiem na konie i piracką konstrukcję strychopodobną na dachu (?) sąsiedniej
chatki, pilnowaną przez koty (zdjęcie poniżej) i gołąbka z jedną nogą. Wewnątrz
– kamienne podłogi, chłodne bezlitośnie, czekające na upalne dni, by ujawnić
swą dobroczynność. Na zewnątrz - betonowe ławki. Tu pewnie żadna z ciotek i
babek nie ostrzega młodej panny przed tym, że dostanie wilka.
Masło roztapia się na batatach
(ciekawa jestem, czy i kiedy mi się „przejedzą”). Przed oczami – odmiana
czasowników, czas na językową edukację! Za oknem huki jakieś, dziecięce
śmiechy, śpiewy dorosłych, biegi, skoki – wydawać by się mogło, że dom budują,
burzą i budują z powrotem, ale to zwykła, sąsiedzka codzienność.
A całkiem niedawno widziałam
„nasze” boćki na latarniach. Też przyleciały na południe.
Tak, Feleczku, jesteśmy czubami.
Jak dobrze.
EN
We are freaks – said Feliks, when we were going
along the narrow street without end, tightly weaved with
colorful houses.
One week ago each of us reduced our property to two bags – on bigger and one handy, plus a bag
for cat and after it we arrived to Algeciras,
on the one of colorful housings – in the place where the time stopped in the
previous quarter of a century. Wire baskets in the local shop still remember
the times of my early childhood. Behind the cash register – chinese seller
shamelessly smokes his cigarette. Housing thick with houses, yards thick with
discussions – loud, intensive, sitting in front
of the door in terry bathrobes. A lot of looks, which are representing cat
curiosity. People stick together here strongly and they equally strongly checking
all new. Still not to grasp for us, persons from the country where people in
elevator are “sticking” to the walls (to as far from each other as they can), and
on the street often rather meet every scuff on their shoes than look to the other man’s
eyes. Another thing is, that we became
some local „exotic attraction” here – in the country which was (and, indeed, still
is) exotic in some way for us. Always when we arrive to some place first time
we can see, how little we know (or how much we still don’t know) about the place/man/taste/whatever,
until we won’t meet him/it face to face. Even if the part of those experiences coincides
with our earlier knowledge, from the crumbs of everyday we can still sift a lot
of new things. Well, books teach, traveling – teaches even more.
Because of weak language skills we still can’t
meet local people better but small neighbours are fearless. Knocking on
the window glass – and here they are, some seven or eight small, curious faces are
saying hello to us with the mix of Spanish and basic English: What time is it? Where are you from? What’s your favourite
animal? :D
First we’re also meeting some tastes – we don’t
need to know the language for it, we just need our tongues. J On shopping shelves I can
find my favourites and well known – khaki, avocado, sweet potatoes – of course,
in more comely version. The last ones – not much more expensive than polish
apples. Chickpeas in jars and canned artichokes are everywhere (oh
really, I’m missing the questioning: „Oh, you eat soya beans, soya cutlets,
right?... Chickpeas? My dear, what is it?”;>). Even
tough trees on the streets are heavy because of tangerines, the sweet and, „lead-free”
version we’re buying in the marketplace.
Signs with streets names can be found rarely
here so we’re trying to remember our way back on the basis of writings on
buildings and vibrant colours of squares and
walls which are passed by. Some time before our
trip I was dreaming abort the place which looked just like that (surprising
dream, which allows you to discover itself when you’re awake) – with all this mood
of hand decorated house facades and great amount of colours. Here – in fact, the
job of advertising painter not died and not became a fairytale. That’s why we
can find a lot of pattern inspirations and hand made lettering here. For
example:
[photos above]
In the beginning Richard (the cat) was affraid
of the local buzz but couple hours later he was exploring the area without any fear,
polish kitten on the foreign land. He was not the only one who was a bit
frightened because of this whole loudness – even I felt soft-spoken, temperate and
quiet person here (Dear Family and Friends – please don’t snort on your
keyboard laughing). I think that not many cats can experience teleportations
like that and I must proudly say that not many of them could be so brave In his
kind of situation. I truly reccomend that my dear assistant is perfect for such
expeditions.
And that’s how the whole three found its place
in the cubic house with chimney, front terrace and with the second one, hidden between
house walls – where you can watch horses and see some pirate looks-like-attic construction on the next houses roof (?), guarded by
the cats (picture above) and dove with one leg. Inside – stony, pitiless cool floors,
waiting for hot days, to show their goodness. Outside - concrete banks.
Butter is melting on sweet potatoes (I’m
wondering, if and when I will have enough of them). In front of my eyes – conjugation of verbs, it’s time for a
language education! Behind the window – some bumps, laughing kids, singing
adults, running, jumping – you could think, that they’re building a new house,
then they’re breaking it down and building again, but it’s just a normal daily
life in a neighborhood.
And recently I saw "our" storks on
lampposts. They also flown here, on South.
Yes, my dear Feliks, we are freaks. How
good.